Martwe Jezioro Marcina Mortki, czyli rozpoczynam przygodę ze Straceńcami Madsa Voortena.
Jeżeli mam ochotę na lekkie, humorystyczne, a przede wszystkim fantastyczne czytadełko, to wiem, że w ciemno mogę sięgać po książki Marcina Mortki. Stąd kolejna seria autora pojawiła się w moich progach. I rozpoczęłam ją o dziwo nie od pierwszego tomu, ale od „przystawki”, czyli prequela Martwe Jezioro, w którym mogłam lepiej poznać słynnego Madsa Voortena.
Gdy nie uda się powstanie.
Pięcioro podróżników, cztery tajemnicze cele, jedna bardzo niebezpieczna wyprawa.
Weteran krwawo rozpędzonego powstania Mads Voorten nie życzył sobie towarzystwa przy przeprawie przez owiane złą sławą Martwe Jezioro, ale przeznaczenie sprawiło, że połączył siły z oschłą Smoczą Strażniczką, gniewnym głuchoborskim rycerzem, przewodnikiem Okrajcem, milczącym pohorskim wojownikiem oraz krukiem mówiącego ludzkim głosem. Towarzystwo, którego sobie nie życzył, okazało się jednak dopiero początkiem jego problemów.
Zapowiada się dobra zabawa. ;)
Nie było może zbyt ekscytująco, ale po przeczytaniu Martwego Jeziora mogę napisać jedno. Obwąchałam się nieco ze światem rządzonym przez wyznawców Smoczycy, wraz z Madsem zebrałam drużynę, liznęłam motywację naprędce tworzonej ekipy oraz poznałam facjaty towarzyszy. ;)
Oczywiście poświęciłam też chwilę samemu Madsowi, który co muszę przyznać, do milusińskich nie należy, a wręcz bym napisała, że nie jeden gbur czy inny mądrala mógłby się od niego uczyć. ;)
Ponadto też przetestowałam lekkość pióra autora — nadal w formie — dzięki czemu tych trzysta stron z okładem, przeczytałam w tempie ekspresowym. Humor trzymał formę, ale poziom przekleństw wyszedł nieco poza skalę. ;) Mnie to nie przeszkadza, ale jakaś bardziej wrażliwa duszyczka może poczuć się zniesmaczona.
Reasumując. Zapowiada się niezła zabawa z nową, ciekawie skomponowaną ekipą w całkiem zgrabnie przemyślanym fantastycznym świecie. Czy do odprężenia po ciężkim dniu pracy, potrzeba czegoś więcej? ;) :D
No Comment! Be the first one.