Triumf Endymiona, czyli pożegnanie z Hyperionem Dana Simmonsa.
Po skończeniu Endymiona, który wypadł troszeczkę bladziej w stosunku do pierwszych dwóch odsłon cyklu Hyperion, w zasadzie od razu postanowiłam „chwycić byka za rogi” i zmierzyć się z ostatnią odsłoną serii pod tytułem Triumf Endymiona.
Kolejne przygody Enei i Raula Endymiona 4 lata po Endymionie.
Kościół Katolicki wraz ze swoim zbrojnym ramieniem nadal rządzą światem i w ramach rozrywki kontynuuje polowanie na Eneę. ;)
Enea nic sobie nie robi z zagrożenia i wraz z przyjaciółmi przebywa obecnie na Starej Ziemi, gdzie pobiera nauki od Wielkiego Architekta. Po jego śmierci zleca Raulowi odnalezienie statku konsula, a sama wyrusza w podróż po galaktyce, by podzielić się z innymi swym przesłaniem i nadzieją na przetrwanie ludzi.
Dobra, choć przegadana.
Ostatnia odsłona Hyperiona miała dla mnie dwa różne oblicza.
Przede wszystkim zachwyciła mnie pomysłem na fabułę i logicznym zamknięciem wszystkich otwartych wątków. Dobrą i mocną stroną było dla mnie też pokazanie samego konklawe i „starzy bohaterowie”, którzy nadal zachowali swój urok i blask z poprzedniej części.
Natomiast niebotycznie podczas czytania drażniło mnie rozwlekanie i niejednokrotnie powtarzanie każdego możliwego opisu. Jakby pominąć te „dosłowne” zapychacze, całą historię spokojnie można by zamknąć w 400-450 stron (z 874!). Do tego jakoś to zakończenie mi „nie zagrało”. Nie dość, że ta podróż Enei w czasie wydawała mi się lekko naciągana, to jeszcze przez to „łopatologiczne” wyjaśnienie, dlaczego stało się tak, a nie inaczej, miałam trochę wrażenie, że autor potraktował swoich czytelników, jakby nie dorównywali mu intelektem.
Mimo tych „słabości” Triumf Endymiona Dana Simmonsa, to wciąż dobre science fiction, a cały cykl zasługuje w moich oczach na najwyższe uznanie. Polecam, szczególnie fanom gatunku!
ja w swojej opinii okrutnie zjechałam ten ostatni tom. Pamiętam go niestety przez pryzmat tego budzącego silną niechęć na pograniczu z odrazą wątku romantycznego. Rozmach na plus, ale tego się spodziewałam po Simmonsie, ale owszem, prawda, za długi był ten tom. I przez ten “Triumf” mam awersję do autora, mam nadzieję, że zaleczę ją Terrorem.
Leczenie Terrorem, to chyba nie jest najlepsza opcja. ;) :P
No wiesz, jak nie można po dobroci… :D
I tak dzięki książką odkrywamy nasze drugie oblicze. ;) :P
No nie, wydało się… :<