Eksploracja kosmosu, konflikt na Ziemi i Bob — czyli Dennis E. Taylor i Nasze imię Legion, nasze imię Bob.
Gdy Wydawnictwo Mag anonsowało serię Bobiverse Dennisa E. Taylora — kanadyjskiego powieściopisarza i programisty — wiedziałam, że będzie to kosmiczna seria skrojona w sam raz dla mnie. Oczywiście nabywałam nowe tomy regularnie, ale z czytaniem było już gorzej. Na szczęście w tym roku pojawił się motywator w postaci wyzwania (#przestrzeniowewyzwaniescifi), dzięki czemu zmobilizowałam się, „odkurzyłam” i przeczytałam Nasze imię Legion, nasze imię Bob.
Nowa rzeczywistość i fanatycy religijni.
Budzi się sto lat później i stwierdza, że odmrożeńcy nie mają już żadnych praw, jest więc własnością państwa. Został przekopiowany do komputera i ma zostać inteligencją sterującą międzygwiezdną sondą kosmiczną, szukającą planet do zamieszkania. Stawka jest wysoka – co najmniej trzy inne państwa próbują pierwsze wystrzelić takie sondy, a nie grają czysto.
Najbezpieczniej mu będzie w kosmosie, jak najdalej od Ziemi. Ale tak mu się tylko wydaje. Bowiem wszechświat też jest pełen wrednych istot, które wcale nie lubią, gdy wkracza się na ich teren.
Jestem na tak 😁
Takiego świeżego spojrzenia na science fiction i ogólnie wyprawy kosmiczne było mi trzeba. Dlatego też Bob i jego uroczy Legion kupili mnie po całości.
Czytają powieść bawiłam się po prostu fenomenalnie i zachwycałam się tym, w jak uroczy oraz bardzo humorystyczny sposób autor przedstawił i poprowadził wątek Boba. Młodego mężczyzny, którego życie nie dość, że legło w gruzach w ciągu jednej sekundy, to jeszcze skrupulatnie zaplanowana świetlana przyszłość po „odmrożeniu” okazała się mrzonką.
Bob, zamiast cieszyć się wolnością i upłynnianiem swoich aktywów został ubezwłasnowolnioną sztuczną inteligencją na usługach fanatycznego państwa. Jego przemyślenia dotyczące siebie i zaakceptowanie zastałego stanu rzeczy (również dotyczące cyfrowego klonowania) pociągnęły za sobą wszelkiej maści rozterki moralne i etyczne, które rozpoczęły kotłowanie myśli bohatera jeszcze na Ziemi i kontynuowane były również w kosmosie.
Tam główny bohater próbował stworzyć sobie namiastkę domu (w każdym bycie ;)) w wirtualnym świecie. Dzięki czemu mógł powrócić do znanych mu rzeczy i starych przyzwyczajeń, gdy powietrzu „unosił się” zapach kawy, a na kolanach podczas prac wszelakich towarzyszył mu kot i dla odmiany lokaj przypominający rybę.
Nasze imię Legion, nasze imię Bob, to nie tylko świetnie wykreowany bohater, ale także spora dawka naukowych wstawek, które zostały podane w sposób „lekki, łatwy i przyjemny”. Dzięki czemu nie czułam się nimi przytłoczona, a samą powieść czytało się niezwykle płynnie.
W tym całym kosmicznym zgiełku podobał mi się również obserwacja przez Bob-ów nowej rasy i powoływanie się na Pierwszą Dyrektywę* z uwielbianej przeze mnie serii Star Trek, a także rozmyślania o całym gatunku ludzkim. Ten wciąż nie uczy się na swoich błędach, a wręcz je powiela, czym niemal doprowadza do zagłady ludzkości.
Dlatego jeżeli poszukujecie fajnego, niesztampowego sci-fi z kosmicznymi podróżami, to Nasze imię Legion, nasze imię Bob Dennisa E. Taylora będzie doskonałym wyborem.
Gorąco polecam!
* Pierwsza Dyrektywa – prawo istniejące w fikcyjnym świecie Star Trek obowiązujące Gwiezdna Flotę Zjednoczonej Federacji Planet. Zabrania interwencji i ujawniania się członków Floty cywilizacjom, które nie wynalazły napędu nadświetlnego (WARP). Wynika z podstaw etycznych.
O, bardzo dobrze wiedzieć. Dodałem sobie tę książkę na listę, zanim jeszcze trafiła do Polski, ale ostatnio jakoś o niej zapomniałem. Dzięki Twojej recenzji podbiję ją w kolejce ;)
Polecam się z przypominajkami na przyszłość ;)
Kwiatki takie są, przypominajki.
A nie, popiętroliło mi się.
Też biorę udział w tym wyzwaniu, więc dzięki za inspirację. Fabuła faktycznie zapowiada się intrygująco, a skoro polecasz to tym bardziej czuję się zachęcona. Już sympatyzuję z bohaterem, bo też miałam moment, kiedy uporałam się z ogromną sprawą i obiecywałam sobie, że teraz to (prawie) same przyjemności na mnie czekają. A potem przyszła pandemia i zmiotła wszystkie moje plany. Na szczęście mnie nikt nie przejechał, ale chyba wiem, co bohater czuje :P
Jak wiesz, co czuje, to się dogadacie. ;)
Seria jest absolutnie genialna i poprawia się z książki na książkę – z wyjątkiem ostatniej, czwartej części, która, mam wrażenie, była pisana na szybkiego i byle jak.
Pomysł siedzący w centrum opowieści ma ogromny potencjał i dałoby się z niego wystrugać epopeję co najmniej na skalę „The Expanse”. Szkoda, że Autor nie planuje kontynuacji.
Jak go mocno naciskali, to mógł się lekko zniechęcić, więc w sumie dobrze, że zamknął serię w 4 tomach. ;)