Bard i księżniczka, czyli Henryk Tur i Skald.
Nordyckie klimaty w fantastyce mają u mnie fory z automatu. Wystarczy, że ktoś rzuci „Ragnarök”, dorzuci topór i jakieś trudne do wymówienia imię, a już zacieram rączki robię miejsce na półce. ;) Dlatego z niemałym zaciekawieniem sięgnęłam po Skalda Henryka Tur – tym bardziej, że tym razem bohaterem nie jest ani wybraniec, ani wojownik, tylko… dworski poeta.
Torkel Leifson.
– A mają innych prócz ciebie? – ironicznie uśmiechnął się dowódca.
– No… nie – odparł speszony Torkel.
I powiedzmy sobie, Torkel coraz lepiej rozumiał, że tylko brak konkurencji dawał mu uprzywilejowaną pozycję. Granica pomiędzy składaniem szlachetnych rymów i kleceniem sprośnych wierszyków zaczęła się niebezpiecznie zacierać. Kto wie, jak potoczyłyby się dalej losy naszego skalda, gdyby tamtego dnia nie spotkał szlachetnej Sigrid…
Oto Midgard, w którym Wikingowie po inwazji krakenów i jormungardzkich pomiotów porzucili żeglugę. Pogrążony w chaosie. Rasy zamieszkujące światy wód, powierzchni, podziemia i powietrza oddaliły się od siebie. Są już tylko bohaterami wieczornych bajań. I tylko gobliny nie pozwalają o sobie zapomnieć. Tajemnicze i przebiegłe stworzenia, knujące w głębinach ziemi. W miastach, których nazwy pochodzą od rozpaczliwego krzyku zabijanych jeńców.
Być może z tej wojny zrodzi się nowy porządek. Być może to już kres dziejów ludzkości i nikt już nie dołączy do ucztujących w Valhalli. Może Midgard ma już nowych władców? Zanim dopełni się historia świata, Torkel wpadnie w wir zdarzeń, których nie pomieści żaden poemat.
Widział burzę zmierzwionych, czarnych włosów i dziwaczny przedmiot, na którym siedziała podczas lotu. – Wiedźma… – wyszeptał Torkel głucho i poczuł, jak lodowaty dreszcz strachu przepływa wzdłuż jego kręgosłupa.
Od zera do…
Mam mieszane uczucia – i to z gatunku tych, co to szepczą w głowie, że niby było okej, niby coś się działo, ale jakby ktoś mnie jutro zapytał, o co właściwie chodziło, to musiałabym chwilę pogrzebać w pamięci między „chyba coś z mieczem” a „na pewno była księżniczka”.
Historia Torkela to klasyczna bajeczka w stylu „od zera do bohatera” – chłopak z gitarą chce śpiewać o wielkich czynach, a zanim zdąży dobrze rozgrzać struny, już naciera oliwką bicki, ratuje księżniczkę, macha mieczem i pakuje się w kłopoty. Wszystko toczy się według dobrze znanego fanom fantasy schematu – żadnych większych niespodzianek, ale też bez większych dramatów.
Księżniczka? Z katalogu. Ładna, niezależna – przynajmniej dopóki fabuła nie uzna, że czas się zakochać. I wtedy robi się przewidywalnie. Ona ratuje jego, on ją, potem znowu ona jego – romantyczna sztafeta emocji, która bardziej grzeje serca niż rozwija postacie. Miłe, ale bez pazura.
A nordycki klimat? No, teoretycznie jest. Pojawiają się topory, orki, imiona trudne do zapamiętania, gdzieś tam majaczy Ragnarök, a bogowie przewijają się w rozmowach jak niezaproszeni goście na rodzinnej imprezie – niby są, ale nikt ich zbytnio nie traktuje serio. Raczej tło niż fundament.
Na plus? Styl. Lekko, szybko, przyjemnie – zdania zgrabne, akcja nie zamula, czyta się to wszystko bardzo gładko. Idealne na wieczór, kiedy nie chce się człowiekowi myśleć za dużo, ale jednak coś przeczytać by się chciało. Tyle że po zamknięciu książki niewiele zostaje poza „no, było okej”.
Podsumowując: sympatyczne czytadło na raz. Jeśli ktoś ma ochotę na prostą, klasyczną opowieść fantasy z delikatnym romansem w tle – bez drużyny, bez fajerwerków, ale też bez większych rozczarowań – to Skald Henryka Tur może się sprawdzić. Polecam tym, którzy lubią, jak wszystko idzie zgodnie z planem (nawet jeśli ten plan jest z góry trochę nudny).
Książkę przeczytałam w ramach wyzwania:
|
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję
|
No Comment! Be the first one.