Witajcie w Pięciu Teokracjach, czyli Marcin Moń i Oko bez powieki.
Do sięgnięcia po swój patronat Oko bez powieki Marcina Moń, gorąco namawiała mnie Anika z Głodnej Wyobraźni. Ponieważ mamy dość podobne gusta czytelnicze i tak jak ona chce odkrywać, nowe zaskakujące światy, dlatego postanowiłam dać szansę powieści i Anika może spać spokojnie — reklamacji nie będzie.
Pięczętniczka, uroczy oszust, myśliwy i byt.
Po Wielkim Rozpadzie, który unicestwił dawną, zaawansowaną cywilizację, świat odbudował się na fundamentach mariażu religii i technologii. Ponowny rozwój społeczeństwa zatrzymano na poziomie średniowiecza, a artefakty dawnej techniki – niegdyś codzienne narzędzia – stały się świętościami, a nawet obiektami kultu. Na straży stabilności teokratycznego imperium stoją pieczętnicy – sędziowie i egzekutorzy w jednym.
Nazywam się Lael i noszę na ciele pieczęć Taldżuna. Jestem jego okiem, jego głosem. I jego narzędziem.
Jednak czy porządek, który narzucono światu, to wybawienie… czy przekleństwo? Lael wyrusza do Klasztoru Północnego, gdzie słabnie tradycja Popielnej Procesji, rytuału upamiętniającego światy zniszczone w Rozpadzie. Lawiny odcinają drogę pielgrzymom, mnisi zmagają się z wyczerpaniem, a artefakty sprzed Rozpadu stają się zagrożeniem. Śledztwo odkrywa coś więcej niż zwykłe tajemnice – na jaw wychodzą pytania o wiarę, władzę i granice wolnej woli. Lael nie tylko musi zmierzyć się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem czyhającymi w Klasztorze, ale i spojrzeć w głąb własnej duszy.
Pięć Teokracji, pięciu bogów, zero nudy.
Przeczytałam Oko bez powieki i szczerze mówiąc – nie mam pojęcia, co autor brał, ale poproszę to samo.
To czyste science fantasy z przytupem: są „bogowie”, którzy okazują się echem dawnej, technologicznej cywilizacji, są ludzie żyjący w klimacie takiego trochę średniowiecza i jest pieczętniczka Lael – bohaterka, która nie ma czasu się nudzić, bo coś co chwilę wybucha, ktoś ginie, a bóg domaga się działania. Uzbrojona w włócznię, narzędzia i porządny tupet, biega od jednej katastrofy do drugiej, próbując ogarnąć świat, który wyraźnie nie chce być ogarnięty.
Na początku towarzyszy jej Keleb – neurotyczny cerebral, banita z ciężkim charakterem, który potrafi zirytować, ale jednak da się go polubić. Ich relacja? Klasyczne „partnerstwo z przymusu”, które działa zaskakująco sprawnie.
Mamy też Aridifa – chłopaka, który po nieudanym polowaniu rusza w pielgrzymkę na ciemną stronę planety, żeby… właściwie to ocalić samego siebie. Ma dystans do świata, ale i emocjonalny bagaż, którego nie udaje mu się zrzucić.
No i Penrose – istota posługująca się końcówkami ono. Delikatne, niepokojąco mądre, potrafiące rzucić świetną ripostą. Zdecydowanie jedna z tych postaci, które lepiej samemu odkryć.
Skoro bohaterowie są, to jeszcze słowo o świecie. Ten jest gęsty, brutalny, dziwnie znajomy i kompletny. Religia jako technologia, cuda jako protokoły, „bóstwa” jako relikty czegoś, czego już nikt nie rozumie. Działa to wszystko zaskakująco dobrze.
Narracja? Konkretna. Bez zbędnych zapychaczy, bez tłumaczenia wszystkiego jak krowie na rowie. Autor zakłada, że czytelnik ogarnie – i za to plus.
Czy wszystko zagrało idealnie? Niekoniecznie. Zdarzają się sceny, które próbują być bardziej podniosłe, niż to potrzebne – ale to drobnostka.
Całość? Oryginalna, dobrze napisana i naprawdę zapadająca w pamięć.
Jeśli masz dość fabryk z magicznymi wybrańcami i recyklingowanych motywów – Oko bez powieki Marcina Moń może być dokładnie tym, czego szukasz. Polecam!
Książkę przeczytałam w ramach wyzwania:
|
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję
|
Cieszę się, że obędzie się bez reklamacji i że tak doceniasz oryginalność tej historii :)
Jednak mamy trochę podobny gust. ;)