Wielka Stopa i Dewolucja Max Brooks.
Legendy o Wielkiej Stopie, pochodzące z różnych zakątków świata, są chyba znane każdemu. Dlatego Dewolucja Maxa Brooksa, autora zekranizowanej powieści World War Z, od razu przyciągnęła moją uwagę i postanowiłam na chwilę „zamieszkać” w ekologicznej osadzie Greenloop i wraz z jej mieszkańcami przeżyć spotkanie z mitycznymi istotami.
Ultranowoczesna, przyjazna środowisku osada Greenloop.
Wkrótce po erupcji odkrywają, że w rozległych lasach otaczających ich osadę nie są sami. Nagłe i przerażające spotkanie z mitycznymi istotami, znanymi jako sasquatche, ujawnia, że te stworzenia są znacznie bardziej niebezpieczne niż głoszą legendy…
Wpisy z dziennika.
Forma dziennika, w której autor oczami Kate Holland, przeplatanych wywiadami czy choćby relacjami strażników, to był strzał w dziesiątkę.
Mogłam zżyć się z bohaterami historii i niejako poczuć ten strach, który udzielał się nie tylko Kate, ale całej osadzie Greenloopm gdy zorientowali się, że istoty, które zbliżyły się do osady, nie są przyjaznymi misiami, ale mitycznymi istotami, znanymi jako sasquatche. Istotami, które mają swoją hierarchię, sposób komunikacji, ale co najważniejsze, siłę i spryt, których nie zawahają się użyć w obliczu zagrożenia i głodu.
W sumie to jednak nie chciałam pisać o Wielkiej Stopie, bo tu chyba wszyscy domyślamy się, jaki jest finał powieści. ;)
Ta powieść bardziej zmusiła mnie do przemyślenia całego, super przyjaznego środowisku projektu Greenloop.
Na papierze wszystko wygląda „cacy”. Energia odnawialna z różnych źródeł, brzmi wręcz niesamowicie. Jednak gdy spoglądałam na projekt „z drugiej strony”, to pachniał, czy raczej powinnam napisać, iż śmierdział mi on na kilometr daleko posuniętą obłudą. Ludzie, którzy przeprowadzili się do osady, nie mieli ze sobą podstawowych narzędzi, a mieszkali w lesie. Będąc na takim pustkowiu, z daleka od cywilizacji, nie mieli zapasów żywnościowych — co wydaje mi się mocno nielogiczne. Ja rozumiem, że wszystko do osady miały dostarczać drony, ale najmniejsze zmiany pogodowe — nie mówiąc już o takim kataklizmie jak wybuch wulkanu — przeciągające się burze, ulewne deszcze czy inne od razu mogły zweryfikować ten pomysł.
Kolejnym punktem są specjaliści czy policja „na telefon”. Takie rozwiązanie ma sens, gdy działają wszystkie sieci, które mogą przestać funkcjonować nie tylko podczas katastrofy, ale po prostu poprzez awarię urządzenia.
Dlatego ten cały idealistyczny wręcz romantyczny projekt nie zagrał mi od początku i miałam wręcz wrażenie, że autor również chciał pokazać, że bez pewnych umiejętności i narzędzi nie poradzimy sobie w krytycznych sytuacjach. Gromadzenie podstawowych zapasów, też przynosi korzyści. Owszem trzeba sprawnie je organizować, odpowiednio rotować, ale powinniśmy sobie zapewnić jakiś bufor bezpieczeństwa, by już pierwszego dnia po zdarzeniu nasza „lodówka” nie świeciła pustkami.
I tym wzniosłym akcentem pozwolę sobie zakończyć, gdyż Dewolucja Maxa Brooksa nie tyle dała mi frajdę z czytania i emocjonalnego przeżywania spotkania z Wielką Stopą, ile też mocno zmusiła mnie do daleko idących przemyśleń.
Polecam!
No Comment! Be the first one.