Ja, Inkwizytor. Dziennik czasu zarazy, czyli moje szesnaste spotkanie z Inkwizytorami Jacka Piekary.
Powiedzieć, że Mordi w wersji „Przeklętej” był słaby, to jakby nic nie powiedzieć. ;) Dlatego też po powrocie uniżonego sługi na salony w Ja, Inkwizytor. Dziennik czasu zarazy, miałam odrobinę mieszane uczucia, czy jeszcze chcę bawić się w tę inkwizytorską grę. Na gwoździe i ciernie, nie wytrzymałam jednak długo i sięgnęłam po książkę i tym samym szesnasty obcowałam ze Świętym Oficjum i Inkwizytorami Jacka Piekary.
Kaszlica i kwarantanna Weilburga.
Bo w mieście oczadziałym od wielotygodniowej suszy, spętanym strachem przed przyszłością, terroryzowanym przez zewnętrznych wrogów i rodzimych fanatyków, wystarczy iskra, by z domów pozostały zgliszcza, a ulice zaścieliły trupy. W takim miejscu i w takim czasie inkwizytor Mordimer Madderdin, stoczy walkę o ocalenie niewinnych, o ukaranie zbrodniarzy, a przede wszystkim – o utrzymanie choćby resztek sprawiedliwości.
Stary dobry Mordi. ;)
Mordi powrócił w swoim dawnym, dobrze znanym „setupie”. Przesiąknięty ironią, cynizmem i buńczucznością, snuje opowieść uniżonego sługi, który nie stroni od korzystania z życia i kobiecych wdzięków. Odpowiednio wypchana sakiewka zaś pozwala mu z odpowiednim namaszczeniem załatwić każdą sprawę, oczywiście na chwałę Bożą.
Poza tym książka niczym ciekawym/nowym się nie wyróżniała. Ot, kolejny „schematyczny odcinek”, w którym autor tym razem wałkuje pandemię. Oczywiście korzysta przy tym ze starych utartych schematów, wyśmiewa rzucane w tłum teorie spiskowe, sceptyków czy innych szarlatanów.
Główny antagonista archidiakon Umberto Cassi niestety nie wniósł niczego odświeżającego do powieści. Ot był, a jego szumne plany i groźby w stosunku do inkwizytorów, można w sumie przeczytać tylko na papierze. ;)
Ogólnie Ja, Inkwizytor. Dziennik czasu zarazy Jacka Piekary mogę zakwalifikować, jako czytadełko, które doskonale sprawdzi się do zabicia czasu po ciężkim dniu, kiedy nie chcemy nadto wysilać komórek mózgowych.
No Comment! Be the first one.