Operacja zemsta, korporacje i były żołnierz sił specjalnych, czyli Mrok nad Tokyoramą Roberta J. Szmidta.
Brak „świeżych” dostaw książkowych z Polski zmobilizował mnie do bliższego przyjrzenia się moim „półkownikom”. A ponieważ Roberta J. Szmidta jeszcze w wersji cyberpunkowej nie czytałam, od razu pomyślałam, że warto tę małą niedogodność nadrobić i sięgnęłam po naznaczony zemstą Mrok nad Tokyoramą.
Jest rok 2077.
Zdecydowana większość tych, którzy przetrwali, zamieszkuje gigantyczne metropolie, gdzie wszystko jest wytwarzane i kontrolowane przez rządzącą w danym regionie korporacje, które przejęły role państw. Współpracują one z gangami, które są równie okrutne i bezwzględne jak oficjalni rządzący.
Zmieniła się także globalna rozrywka; teraz na ekranach holo królują krwawe zmagania współczesnych gladiatorów. Najtwardsi z najlepszych mierzą się na gigantycznych stadionach-szachownicach w rozgrywce, która jest połączeniem szachów i sportów walki.
W tej rzeczywistości żyje Rafał Tymura, Polak o japońskich korzeniach, były żołnierz sił specjalnych, pracujący jako ochroniarz podrzędnego polityka. Gdy ludzie jednego z lokalnych oligarchów mordują jego żonę, Tymura rusza mroczną ścieżką zemsty.
Nowa tożsamość, cyborgizacje, zejście do przestępczego półświatka Tokyoramy to środki, które mają zaprowadzić go do celu. Jednak to arena okaże się miejscem, gdzie będzie mógł dokonać zemsty i dowiedzieć się, kto tak naprawdę stoi za morderstwem jego żony.
Cybernetyczni gladiatorzy.
Historia Tymury wciągnęła mnie w zasadzie od samego początku. Oparta na prostym schemacie zemsty, może nie była zbyt odkrywcza (bo tematyka zemsty przerobiona już chyba została na każdym możliwym froncie ;)), ale miała przysłowiowe „ręce i nogi”.
Do tego samą książkę czytało się wyśmienicie, a świat w niej przedstawiony (ze wszystkimi technicznymi bajerami) z jednej strony był fascynujący, a za zarazem duszny i przerażający.
Wszystko przez podział na kasty, permanentną inwigilację jednostki, korporacyjne zarządzanie zamkniętymi przed resztą świata i słońcem metropoliami (wyniuchaliście już cyberpunk? ;)) oraz jedyną dostępną, acz bardzo elektryzującą dyscyplinę sportową zwaną pieszczotliwie Che-do.
Dyscypliną, w której dzięki połączeniu w sobie piękna szachowej rozgrywki z brutalnością wszystkich dostępnych na rynku sportów walki, zawodnicy acz bardziej gladiatorzy, osiągają prestiż i status półbogów.
Motherhaker.
No i właśnie do tego grona gladiatorów postanawia dołączyć Rafał, czyli główny bohater, idealista i romantyk w jednym, który postanawia przyjąć zemstę w „formie na zimo”. Bardzo fajnie sklecona postać, z dobrymi tekstami, za którą chce się podążać i trzymać kciuki.
Jednak dla mnie absolutną „wisienką na torcie” tej historii nie był wyprany z emocji wojak, ale legendarna hakerka Motherhaker. Kobiecinka nieźle wymiatała, jej teksty i akcje, to absolutne mistrzostwo świata.
Więcej jednak zdradzać Wam nie będę, gdyż lepiej samemu wspinać się się po poziomach kastowych, zakosztować walki na arenie i sprawdzić jak smakuje zemsta „na zimo”.
P.S. Dwa razy zastanówcie się przed czytaniem epilogu, gdyż ostrzeżenie autora o czytaniu go na własną odpowiedzialność jest w pełni uzasadnione. ;)
O książce możecie również przeczytać na blogach:
Bookeater Reality;
O, brzmi lekko, szybko i całkiem przyjemnie. A i na takie książki ma się czasem ochotę. Przyznam jednak, że imię „Rafał” ni w ząb nie pasuje mi do mszczącego się gladiatora :P
Jeżeli potrzebujesz czegoś lekkiego, to się nada. Co do Rafałka, przecież to ewidentnie „badassowe” imię. ;) :P
Brzmi ciekawie. ;) Ale ja jakoś tak do każdego cyber sci-fi itp. podchodzę troche jak do jeża i prawie zawsze ostatecznie sięgam po coś innego. Muszę się w końcu zabrac na poważnie za ten gatunek. ;)
To „zabrać na poważnie” brzmi groźnie. ;)