Obca cywilizacja i wiara w Boga, czyli Kwestia sumienia James Blish.
Dzięki wyzwaniu #przyzywamkosmitówzunseriouspl poszukuję intensywnie obcych w literaturze. ;) Tym razem odnalazłam ich we wznowionej dzięki serii Wehikuł czasu powieści Jamesa Blisha pod tytułem Kwestia sumienia, która została wyróżniona prestiżową nagrodą Hugo w 1959 roku.
Lithia.
Czy rzeczywiście może istnieć doskonałe społeczeństwo pozbawione Boga? Jak Ziemianie mają się zachować w obliczu zaawansowanej cywilizacji, która nie jest zdolna do agresji i przez całe swoje dzieje pozostawała absolutnie bezbożna? Ruiz-Sanchez usiłuje pogodzić wiedzę naukową, humanistyczne zasady i nakazy wiary, co prowadzi go ku herezji. A od wyników badań ekspedycji zależy przyszłość tak Lithyjczyków, jak i Ziemian…
Piękne opisy i…
Nie będę ukrywać, że bardzo trudno mi oceniać tę pozycję, bo ma ona dla mnie dwa różne oblicza.
Pierwszym jest bardzo szczegółowa relacja ojca Ramona Ruiza-Sancheza, która bardzo plastycznie opisuje cudowną Lithię i jej rdzennych mieszkańców. Mieszkańców, których nie tylko bardzo dokładnie opisał pod względem fizjonomii, ale także pochylił się nad „zestawem” funkcji, z którymi się urodzili i które predysponują ich do stworzenia wspaniałej, dobrze współpracującej i rozwijającej się inteligentnej cywilizacji. Cywilizacji, która nie zna pojęcia boga, państwa, polityki, dobra czy zła, ale funkcjonuje w sposób wręcz idealny.
I z tych pięknych opisów, które wręcz odmalowują się przed oczami, brutalnie bez ostrzeżenia przechodzimy w świat polityki (rozmowa członków ekspedycji) i wtrącania nosa w nie swoje sprawy.
Ta rozmowa oraz przeniesienie akcji na Ziemię, wyraźnie pokazuje nam, że nie potrafimy poradzić sobie ze swoimi wewnętrznymi problemami, a bardzo chętnie moralizowalibyśmy i wskazywali kierunek innemu gatunkowi.
I o ile jeszcze jakoś tę politykę i to napiętnowanie ludzkości byłabym w stanie przetrawić. To bardzo zaczęła mnie uwierać kwestia wiary i dywagacje Sancheza, który stwierdził, że ten idealny świat musi być dziełem szatana, bo przecież osoba, która nie wierzy w Boga nie może być dobra. Autor wyraźnie się w tym miejscu zagalopował i czuć, że postać ojczulka z każdym kolejnym wywodem zaczyna tracić spójność i logikę.
Dlatego ciężko mi ocenić dobrze tę powieść, choć sama wizja obcej cywilizacji bardzo mi się podobała i tylko dla niej uważam, że warto ją przeczytać.
A ja postawę ojczulka odebrałam inaczej – jako inteligentną krytykę myślenia przez pryzmat religii, bo przedstawicielom kościoła jest nie na rękę, że świat może być dobry bez wiary. Ludzie ze swoją wiarą i innymi wartościami są tu według mnie tymi złymi, a to całkiem mocne przesłanie, na miarę dobrego sf.
Początkowo też tak odbierałam postawę ojczulka, dopóki nie zaczął za bardzo „mieszać się w zeznaniach” i nie zrobił szatana stwórcą.