II wojna marsjańska, czyli Masakra ludzkości Stephena Baxtera.
Mając w pamięci moje pierwsze, niezwykle udane spotkanie z autorem podczas kosmicznej przygody z cyklem Proxima/Ultima, postanowiłam w ramach wyzwania #przyzywamkosmitówzunseriouspl sięgnąć po kolejną jego powieść pod Masakra ludzkości. Powieść, która została przedstawiona szerokiej publiczności, jako „oficjalna kontynuacja” Wojny światów H.G. Wellsa czym zaskarbiła sobie nie tylko moją uwagę, ale i wzbudziła ciekawość.
14 lat później.
Gdy zaobserwowane zostają zjawiska świadczące o wystrzeliwaniu z Marsa kolejnych walców, nie ma powodu do niepokoju. Chyba, że zwraca się uwagę na słowa Waltera Jenkinsa, narratora powieści Wellsa. Jego zdaniem pierwsza inwazja była jedynie misją zwiadowczą, poprzedzającą prawdziwy najazd, a Marsjanie wyciągnęli wnioski z przegranej, zmienili metody działania i stanowią znacznie większe zagrożenie niż poprzednim razem.
Ma rację…
Nuda i nawijanie makaronu na uszy.
Autor bardzo chciał, ale mu nie wyszło. To była moja pierwsza myśl po zakończeniu książki.
Niestety próba naśladownictwa stylu nie powiodła się na całej linii, a samo prowadzenie mocno przegadanej akcji (jeżeli możemy mówić w ogóle o jakiejkolwiek akcji) zostało przeprowadzone w sposób ślimaczy.
Również postacie, które zostały ściśle powiązane z wydarzeniami oryginalnej serii, utraciły swój blask. Główna narratorka Julie Elphinstone (była żona brata Waltera Jenkinsa, czyli narratora Wojny Światów), która relacjonuje dla nas to „wzniosłe wydarzenie”, jest mocno nieporadna. Wszelkie zaś próby ukazania Marsjan jako brutalnych najeźdźców, w jej wykonaniu wypadają po prostu „miękko”.
Ogólnie sama Julie, która kreuje się na taką mocno niezależną i pewną siebie kobietę, jest właśnie taka „miękka”. Niby ma swoje zdanie, podkreśla słabości swojej bratowej, ale ostatecznie sama bez słowa sprzeciwu daje się wykorzystywać i wplątywać w różne „męskie gierki”.
Żeby jednak nie było, że książka jest jakimś totalnym dnem, to muszę nadmienić, iż bardzo podobało mi się, jak autor niejako podjął wojnę partyzancką z Marsjanami, jak przeniósł ich na inne kontynenty, jak zgrabnie pokazał, że ludzie potrafią się zjednoczyć, a nawet „cofną do średniowiecza” by przetrwać i w końcu jak przedstawił nam uroczych Wenusjan.
Tych kilka jaskółek, wiosny jednak nie uczyniło. Brak zaś dynamizmu, przegadanie, nieudolna próba naśladowania stylu czy niemrawe postacie jak dla mnie „rozłożyły” tę powieść na łopatki. Szkoda, liczyłam na trochę więcej, dostałam trochę mniej, a Wy drodzy czytelnicy najlepiej sięgnijcie po książkę i przekonajcie się sami. Może Wam ten tytuł przypadnie do gustu.
No tempo jest ślimacze. Muszę się zgodzić. Ale mi ta książka się podobała. Może dlatego, że Wellsa czytałam daaaawno temu i aż tak nie skupiałam się na stylu i powiązaniach.
Może być, ja Wojnę Światów mam “świeżo w pamięci” i trochę to naśladownictwo “kłuło w oczy”.