Ania, nie Anna – czyli najnowsza adaptacja telewizyjna Ani z Zielonego Wzgórza.
Gdy pojawiła się informacja o nowej adaptacji Ani z Zielonego Wzgórza wprost od Netflixa to wręcz wstrzymałam oddech. Obawiałam się, iż moje uwielbienie dla serialu z 1985 roku, który pokochałam równie mocno, jak książkę może zostać dość mocno nadszarpnięte (pisałam o tym w lutym tego roku). Jednak największego stracha miałam o to, iż serial nie sprosta moich oczekiwaniom, a moja młodzieńcza książkowa miłość zostanie zrujnowana. Więc pełna nadziei oczekiwałam i tak przed moimi oczami w końcu stanęła Ania, nie Anna w reżyserii Moiry Walley-Beckett.
Po zachłyśnięciu się pierwszym podwójnym odcinkiem miałam o serialu nie pisać nic. Umieściłam tylko krótką notkę pod postem, iż jestem nim zachwycona, a moje wątpliwości no cóż, „odwiesiłam na wieszak i schowałam w szafie”.
Jednak oglądając kolejne odcinki, wzbierała we mnie chęć na skrobnięcie kilku słów o serialu. Zaczęłam na gorąco pisać swoje przemyślenia po każdym odcinku, ale ostatecznie zdecydowałam, iż poczekam, obejrzę serial jeszcze raz i dopiero po tym, jak ostudzę swoją głowę, postaram się napisać małe co nico.
Oglądając serial stwierdziłam, iż Pani Moira Walley-Beckett chyba czytała zupełnie inną książkę. Z każdym kolejnym odcinkiem łapałam się za głowę – ilość przekręconych faktów, dodawanych na siłę nieprawdziwych, zmyślonych sytuacji zaczynała już wołać o pomstę do nieba.
O ile jeszcze byłam w stanie jakoś przetrawić odesłanie Ani, czy też pożar domu Ruby jako prologu nawiązania przyjaźni między dziewczynkami. Tak kolejnych ekscesów miałam już po kokardki.
Śmierć ojca Gilberta, gdy ten ma tylko 14 lat? Przecież on miał okazję zobaczyć swoje wnuki. A gdzie podziała się matka chłopaka? Przecież ona cały czas była obecna w jego życiu. Nie udało się znaleźć aktorki do roli – czy chodziło o dodanie jakiejś sztucznej dramaturgii by wysłać chłopaka w świat?
No i jeszcze ta sprawa z zadłużeniem farmy i bankiem. W książce to był „grom z jasnego nieba”, który poraził mieszkańców Zielonego Wzgórza i przypieczętował los Mateusza. To wtedy Ania podjęła trudną dla niej decyzję i została by wesprzeć Marylę. W serialu zaś cała ta sytuacja została rozwleczona i dość mocno spłaszczona. Dodatkowo została połączona z kolejnymi fikcyjnymi faktami.
Żeby nie było, iż tylko się „wyszczekuję” i nie widzę pozytywów, bo takie oczywiście były. Choćby świetnie ukazany romans z Gilbertem, czy też szkolne perypetie Ani.
Również na uznanie w mojej ocenie zasługują aktorzy. Amybeth McNulty dobrze spisała się w roli Ani choć więcej charyzmy i tego romantycznego ducha ma dla mnie wciąż Megan Follows (chyba do końca życia pozostanie ona moją faworytką ;)). Absolutnie zauroczył mnie młody pan Blythe, w którego rolę wcielił się Lucas Jade Zumann. Ten jego błysk w oku. :D Tak, trochę właśnie tej zadziorności brakowało mi u Jonathan’a Crombie. Maryla (Geraldine James) oraz Mateusz (R.H. Thomson) świetnie odegrali swoje role, no i muszę przyznać, iż miałabym dylemat ze wskazaniem, która para w tej roli wypadła lepiej. Pozostałe, mniej zauważalne dzieciaki wypadły bardzo przyzwoicie. Natomiast absolutnie moją faworytką po obejrzeniu serialu została Pani Lynde – Corrine Koslo. Jej mimika mnie rozbroiła i niestety Pani Patricia Hamilton nie może się z nią równać.
Ania, nie Anna… Ciężko mi ocenić ten serial. Może jestem zbyt konserwatywna, ale w mojej głowie adaptacja powinna jednak zachowywać pewną chronologię no i utrzymywać jakieś stałe niezmienne punkty, do których podczas oglądania możemy się odnosić. Tu niestety równowaga została dość mocno zachwiana i z interpretacji zrobiła się dość mocna nadinterpretacja. Wielka szkoda, bo po pierwszym odcinku czułam, iż serial ma dość duży potencjał.
Ja jestem jedną z tych dziwnych osób, dla których Ania jest raczej… obojętna. Czytałam pierwszy tom jako lekturę z przymusu, a nie z przyjemności i jakoś się wtedy nie polubiliśmy. Z serialu cośtam chyba widziałam, ale wspomnienia mam z niego bardzo mgliste. Szkoda, że nowy serial Cię rozczarował. Myślałam o tym, żeby go obejrzeć i zaznajomić się z Tą historią jakoś lepiej, ale widzę, że lepiej sięgać jednak po starą wersję. Problem w tym, że nowe kusi bardziej :)
Jeżeli Anka jest Ci obojętna, to nie będzie to miało dla Ciebie znaczenia, który serial wybierzesz. ;)
Mam w planach ten serial! Myślałam, żeby wcześniej przeczytać jeszcze raz książki, ale to może innym razem. Do adaptacji książek czy w postaci serialu czy filmu nastawiam się tak, że wiem, że będą ci sami bohaterowie, a wiadomo, że reżyserzy mogą to wszystko na „swój” język przekładać. Mam nadzieję, że się nie rozczaruję ;)
Jak nie masz oczekiwań co do pewnych stałych, które mają wyznaczać miejsce, w którym aktualnie jest fabuła, to się nie rozczarujesz. ;)
Z ekranizacjami jest tak, że twórcy seriali/filmów mają duże pole do popisu, realizacji jakiś własnych wizji. Dlatego ja zawsze podchodzę do każdej z nich jak do całkiem nowego dzieła, to pozwala zaoszczędzić właśnie takich odczuć. Może jeszcze stworzą wierną adaptację Ani :D
Ja też podchodzę do adaptacji w taki sposób, z resztą ta z 1985 roku również nie jest wiernym odzwierciedleniem książki. Jednak problem z „nową” Anią polega na tym, iż adaptacja przestała bazować na pewnych stałych wydarzeniach, które nadawały historii pewien punkt „zaczepienia”. Możemy interpretować fakty inaczej np. wyrzucenie Ani z domu, ale już absolutnie w mojej ocenie nie możemy zmieniać o 180 stopni takich wydarzeń kluczowych, które w pewien sposób wypaczają całą historię.